Powoli zbliża się nasz kolejny wyjazd do Polski. Same we dwie, ja i moja mała pociecha. Oczekuje go z odrobiną niepokoju, choć już nie tak wielkiego jak za pierwszym razem kiedy leciałyśmy same. Wtedy było to zupełnie nowe doświadczenie, przed którym starannie się przygotowałam. Sprawdziłam fora dyskusyjne dotyczące lotów z niemowlakami, przepisy na temat przewożenia pokarmu dla dzieci i rady o tym jak przewozić taki pokarm. Pytałam znajome, które miały to już za sobą o to czy wózek lepiej nadać na bagaż, czy może oddać tuż przed wejściem do samolotu, jak dzieciaki znoszą lot i takie tam różne inne drobiazgi. Być może jestem „control freak” ale lubię być przygotowana na każda ewentualność. Nie jest to jednak tekst o tym „ jak latać z maluchami” bo jest mnóstwo o tym w necie, ale bardziej o tym jak to było nam z różnymi tanimi liniami lotniczymi – choć o tym pewnie tez dużo w necie.
Zdarzyło się, iż mimo dopiero jednej podróży do Polski, udało nam się „wypróbować” trzy linie lotnicze. Nasz przygoda rozpoczęła się od Wizzair’a. Owego wiosennego dnia pokonaliśmy trasę Exeter – Luton w trzy i pół godziny. Na lotnisku byłyśmy na tyle wcześnie, że zdążyłam spokojnie wypić kawę z moim ukochanym, on jeszcze trochę nacieszyć córą. W związku, iż leciałyśmy same, wykupiłam „speed boarding”. Nie przydał się w ogóle. Tak jak i cały skrupulatnie przygotowany plan, łącznie z biletem. Samolot miał odlecieć o 14.40, ale już przed 13.00 zapowiedziano około dwu godzinne opóźnienie. Córa sobie z tego nic nie robi, dla niej wszystko było nowe, wiec oczy miała szeroko otwarte. O 14-stej z minutami na ekranie pojawiła się informacja ze odlot planowany jest w okolicach 18.40. Cztery godziny, dobrze ze wózka nie oddałam z bagażem, mała jest mała, ale po kilku godzinach wszystko nabiera nowej wagi. A ona dalej miała oczy szeroko otwarte. Wraz z pojawieniem się wiadomości, że lot został przesunięty o kolejne dwie godzinę, pojawiły się przedstawicielki linii lotniczych z kuponami na jedzenie. Ja dostaje, dziecko nie. Nie ma znaczenia, ze płace z jej lot, mniej bo mnie, ale płace, mogła by chociaż dostać pół kuponu. Pani jednak grzecznie wytłumaczyła mi, że aby dostać kupon, trzeba mieć wykupione miejsce, a córka przecież na kolanach miała mi siedzieć. Odpuszczam, nie kłócę się, i tak karmie piersią, mam też odciągnięty zapas w butelce. Szkoda mi trochę było babki z około 6-7 miesięcznym chłopcem. Najpierw jej odebrano słoiczki z pokarmem przy przejściu, tłumacząc ze tego nie można wnosić w strefę graniczna, radząc przy tym, aby kupiła nowe już po drugiej stronie. Kuponu jednak tez nie dostał bo mały nie miał wykupionej miejscówki. Kiedy oczekiwany czas odlotu przesunięto o kolejną godzinę poddałam się. Dzwonie do mojego ukochanego i mówię, żeby po mnie przyjeżdżał. Wyczuwam tę mieszankę euforii w jego głosie – miał przez weekend balować w Londynie. W między czasie zasięgam informacji dotyczącej zwrotu pieniędzy. Jest godzina 18.30. Jak się okazuje był to potencjalnie bardzo ważny szczegół. Pani grzecznie mnie informuje, ze będzie należał mi się pełen zwrot kosztów, gdy samolot będzie opóźniony o pięć albo więcej godzin. Myślę sobie, w porządku, to poproszę o zwrot. Pani jednak mi tłumaczy dalej, że jak na razie samolot jest dopiero opóźniony o trzy godziny i pięćdziesiąt minut. Patrzę z niedowierzaniem, to na nią to na tablice odlotów i znowu na nią. Pani, nie zmieszana kontynuuje, że co prawda lot został przesunięty na 21, ale jest to tylko czas przybliżony i opóźnienie może ulec zmianie. Poradziła mi abym wróciła za godzinę. Tym razem ja miałam szeroko otwarte oczy, pewnie bardzo szeroko, bo jej koleżanka poszła po rozum do głowy i powiedziała, że nie ma sensu czekać bo i tak lotu nie będzie przed 21, jeśli w ogóle będzie, wiec ze mi na pewno zwrócą pełne koszta jak zadzwonię pod wskazany numer. Po blisko pięciu godzinach, wyszłyśmy ze strefy granicznej, dobrze, że miałam akt urodzenia małej, bo córka „nieślubna” a nazwisko po ojcu, wiec Home Office poparzył na mnie jakbym „traffic’owała” dziecko ze Wschodniej Europy. Potem czekałyśmy kolejnych kilka godzin aż w końcu znalazł się nasz bagaż. Mała spała, była bardzo grzeczna. Pomknęliśmy w stronę Exeter.
Dwa tygodnie później, już w trójkę, lecieliśmy Easy Jet’em. Była nas trójka, więc „speed boarding’u” nie wykupiliśmy. Przy odprawie bagażu pierwsza miła niespodzianka – ponieważ mieliśmy dziecko poniżej drugiego roku życia, pani wręczyła nam kartę „special assisstance”, co oznaczało, że zostaniemy odprawieni do samolotu za raz po grupie ze „speed boarding”. Było to fajne, chociaż w praktyce oznaczało, że wsiedliśmy jako jedni z pierwszych od autobusu dowożącego nas do samolotu. Przy wejściu na pokład kolejna miła niespodzianka – pani stewardesa pytam mnie czy już kiedyś leciałam z małą, a jako, że to był nasz pierwszy raz, powiedziała, że z chwile do mnie podejdzie i wytłumaczy jak zapiać pas bezpieczeństwa córce. Po krótkiej instrukcji obsługi, wręczyła mi go z uśmiechem i dodała, że jakbyśmy czegoś potrzebowali w czasie lotu, to mamy wcisnąć guzik, a jakbym chciała zmienić jej pieluszkę, to deska do przebierania jest w toalecie na początku samolotu. Mała przespała większość lotu.
Wracałyśmy już same, tym razem Ryanair’em. Nie wykupiłam „speed boarding”, po cichu licząc na „kartę special assisstance”. Przeliczyłam się. Karty nie było. Wózek oddałam wraz z bagażem. To akurat okazało się trafnym posuniecie, bo nie było windy a tylko schody prowadzące na płytę lotniska. Na dwadzieścia minut przed odlotem, jak na komendę pasażerowie się podnieśli i zaczęli formować kolejkę. Otoczona napierającym tłumem, na jednym ręku trzymając mała, w drugim bagaż podręczny, stałam jak ta Matka Polka, czekająca na swego Nieznanego Żołnierza. Pojawił się. Podszedł i zapytał czy potrzebuje pomocy z bagażem. Powiedział, że z tydzień będzie wracać jego żona, też z dzieckiem, i miał nadzieje, że jej też ktoś pomoże. Przez chwilę zastanowiłam się czy to nie jeden z tych co „tuczą przyjaźnią” samotne matki z dziećmi, aby je później pożreć, z tymi Samarytanami różnie bywa; szybko oceniłam nasze położenie, szansę na to co może pójść źle i zgodziłam się. Przy wejściu na pokład stewardesa bez słowa wcisnęła mi pas dla dziecka. Nieznany Żołnierz pomógł mi jeszcze w czasie lotu i na lotnisku w Bristolu. Ja byłam wyluzowana, a córa uśmiechnięta. Współpasażerowie nie narażeni na jej krzyk.
Matka Polka z dyskretną pomocą Nieznanego Żołnierza.
Komentarze